Byłam
ciekawa tego filmu ze względu na temat, Goslinga i mit jaki urósł wokół
lądowania Neila Armstronga na Księżycu.
Film
walczy z legendą i mitem amerykańskich lotów w kosmos. Zamiast pięknych
wyreżyserowanych podbojów, kosmicznej technologii widz widzi jak wiele ofiar
pochłonął amerykański plan. Na przestrzeni 8 lat obserwujemy zmagania NASA w
kosmicznym wyścigu z Rosją. Cały mój obraz amerykańskiej machiny kosmicznej (
filmy z Hollywood )legł w gruzach. Nie ma pięknych skafandrów, srebrzystych
rakiet i fantastycznych kabin z zegarami. Są nity, blacha, śruby, spawy i masa
błędów, na których uczy się NASA. Nawet sławna baza Houston to ciasna sala ze
szwankującymi komunikatorami. W tym wszystkim jest człowiek, który zaledwie 60
lat temu nauczył się latać, ale coś go pędzi, coś go determinuje, żeby
przechodzić ciężkie treningi, badania, testy, próbne loty. Ponosi porażki,
traci życie, ale jest zastępowany przez kolejnych śmiałków, którzy nie potrafią
zapomnieć o kosmosie. W tym wszystkim jest Neil Armstrong, grany przez Ryana
Goslinga, wewnętrznie roztrzęsiony, zewnętrznie spokojny. Jego rola jest oparta
o cierpienie jakim jest dla astronauty śmierć kilkuletniej córeczki i
niezdolność ojca do wyrzucenia bólu. Wydaje się, że praca przy kolejnych
projektach NASA jest dla Neila terapią, a jednocześnie śmierć córki daje mu
odwagę wobec wyzwań. Według twórców filmu Armstrong dedykuje lot Apollo 11 i
lądowanie na Księżycu swej córce, opuszczając w księżycową dziurę jej malutką
dziecięcą bransoletkę. Gosling jest w tej roli bardzo przekonujący,
konsekwentnie aktorsko oszczędny. Cierpi jako ojciec, mąż, który nie może
sprostać swym rolom, astronauta, który nie potrafi uchronić się od błędów.
Czy
Neil Armstrong był rzeczywiście najzdolniejszym astronautą NASA, godnym tego
osiągnięcia? Film pokazuje, że nie. Projekt Gemini 8 i Apollo to pasmo kroków
przybliżających Amerykanów do sukcesu, kosztem wielu ofiar. Armstrong był
niezwykłym inżynierem, miał intuicję i opanowanie, ale jego sukces to wypadkowa
wielu okoliczności, szczęścia.
Całość
wydarzeń obserwujemy także oczyma jego żony, ciągle opuszczonej,
zaniepokojonej, bez szans na jakieś porozumienie z mężem. W tej roli Claire
Foy, wyrazista i mocna, zwłaszcza w scenie, kiedy wymusza na mężu, by
porozmawiał z synami przed lotem. Jej dramat, kobiety odsuniętej na drugi plan,
ale stojącej przy mężu, jest wręcz dotykalny, tym bardziej, że scenariusz nie
obfituje w wiele wypowiedzi prywatnych, dając widzowi do zrozumienia jakie to
jest trudne. W dobie starań o loty kosmiczne, ludzie mają problem z podstawową
komunikacją i wyrażaniem własnych uczuć. Nawet spotkanie Neila i jego żony w
czasie kwarantanny po powrocie z Księżyca jest ograniczone do spojrzenia i
dotknięcia ust, szyby na znak pocałunku.
W
filmie dominuje słownictwo technologiczne i obraz. Minimum słów, maksimum
zbliżeń twarzy, detale. Widać pory skórne bohatera, można policzyć rzęsy. Kiedy
zdjęcia są robione w kapsule kosmicznej, czujemy niemal jak kamera dotyka
pokrywy kasku. Klaustrofobiczne wrażenie pozwala poczuć się jak uczestnik lotu,
a montaż zdjęć i dźwięków podczas wirowania rakiety wyzwala mdłości u widzów.
Kino bardzo różne od typowo hollywoodzkiego blichtru, podziwu dla bohatera i
amerykańskiej propagandy. Kino sprawiedliwe wobec bohaterów historii, z ciągłym
pytaniem w tle: Czy warto? Czy słusznie wydawać pieniądze podatników? Czy
należy ścigać się z Rosją? Jedną z ważniejszych elementów filmu jest
autentyczny song Afroamerykanina: „nie mam na czynsz, biali są na Księżycu, moja
matka chora, a biali na Księżycu” – wstawiony do fabuły fragment dokumentalnego
filmu z ulic amerykańskiego miasta.
„Pierwszy
człowiek” ma gorzki smak i dlatego mi się podoba. Polecam.
Małgosia
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz