W
minioną niedzielę za oknem naprawdę padał śnieg… Był to więc idealny czas, by
obejrzeć „Opowieści zimowe” w Teatrze Muzycznym.
Kobietę,
graną przez Edytę Krzemień, poznajemy właśnie gdy „dookoła pada śnieg; teraz grudzień,
teraz śnieg”. Właśnie kończy się jej ponad dwuletni związek z mężczyzną, z
którym łączył ją „radosny śmiech, bliskość, że aż strach”. Do kobiety jednak
nie do końca to dociera, szuka mężczyzny, ale gdy spotyka go na ulicy czuje się
zmieszana, ma świadomość, że nie chce zaczynać od nowa („Proszę, nie zatrzymuj
się, nie witajmy się”).
Jednak
cały czas wspomina – spotkania, wspólne plany – „Bardzo bym chciała znów
przeżyć te dni (...) kiedy miłość była w nas”. W smutku i rozpaczy ucieka,
szuka miejsc, w których łatwiej zapomnieć o przeszłości. Zatapia się w
książkach: „te historie, te postaci... mówię sobie, że jestem jedną z nich,
(...) w jednej chwili znika ten szary świat”.
Na
ustach naszej bohaterki pojawia się uśmiech, gdy dociera do listów miłosnych
swojej babci. Rozpaczliwie śpiewa: „Być kochaną pragnę, chcę; Czy ktoś zechce
kochać mnie?” Krzemień idealnie potrafiła oddać emocje zabłąkanej, błąkającej
się zranionej kobiety. Utwór ten zresztą powtórzyła na bis.
Jednak
serce wciąż nie dawało kobiecie odpocząć od tego, co ją łączyło dawniej z
ukochanym. W snach wciąż żyje przeszłością: „W tym śnie ty byłeś tam, ja i ty i
zniknął cały ból”. Realne sny i ból stający się trudny do zniesienia, prowadzi
nawet do myśli samobójstwie. Nawet rzeka wołała: „Chodź tu do mnie, wnet
poczujesz ulgę”. Tu nastąpił moment kulminacyjny, widzowie odetchnęli dopiero,
gdy Krzemień wyśpiewała: „Muszę trochę ochłonąć”. „Stworzyć znów nowy świat,
zacząć wszystko od nowa”.
Podsumowując
- cały spektakl „Opowieści zimowe” był zbiorem piosenek opowiadających bardzo
smutną historię kobiety cierpiącej po rozstaniu z mężczyzną. Usłyszałam
dziesięć sentymentalnych utworów, które w 1991 roku skomponował Maury Yeston,
autor znanych musicali: „Upiora” czy „Nine”.
Edyta
Krzemień zaprezentowała się w najlepszym, najbardziej profesjonalnym i
wysmakowanym wydaniu. Słychać było w jej głosie ogromną naturalność, która z
jednej strony absolutnie hipnotyzowała, a z drugiej - wzbudziła podziw nad tak
wielkim i tak wspaniale pielęgnowanym talentem.
Zresztą
jeżeli za spektaklem Teatru Muzycznego stoi Piotr Deptuch i Janusz Kruciński, a
główną gwiazdą jest właśnie Edyta Krzemień, mogłam być pewna, że to będzie
przemyślane widowisko. Na scenie pojawiła się również tancerka Zofia Grażyńska,
która w zamyśle miała być „alter ego” bohaterki. Dodawała jeszcze większej
subtelności i klimatu.
To
było dla mnie zupełnie inne przeżycie w Teatrze Muzycznym. Minimalizm na scenie
- trzyosobowa orkiestra, dwie kobiety, parkowa ławka, zaledwie kilka przedmiotów
wyciąganych z walizki, w tle multimedialne projekcje. To była godzina wzruszeń
i pięknego głosu Krzemień, której jestem fanką od lat.
Kolejne
zaskoczenie, dobrze spędzony czas.
Kasia
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz