Strony

wtorek, 17 sierpnia 2021

Murzynek - torcik Gabrysi Borejko


Kiedy piszę ten tekst (17 sierpnia) w Poznaniu czuć… jesień. Założyłam ciepły sweter, skarpety i zaparzyłam herbatę, do której oczywiście najlepiej smakuje coś słodkiego, pysznego i aromatycznego.

 Wybrałam coś prostego i mocno czekoladowego, Murzynka Gabrysi z części „Kwiat Kalafiora”. To historyczne pierwsze w życiu własnoręcznie upieczone przez Gabrielę ciasto, niespodzianka dla ojca z okazji imienin. Przypomnijmy sobie jak to było:

 

„ -Ciociu, cześć, tu Gaba.

- Co tam znowu, nie daj Boże?…

- Nie, nic takiego. Obiad odgrzałam, pyszny był. Teraz chciałabym upiec dla ojca tort, na imieniny.

- Tort? Rany boskie, Gabriela, ty się lepiej do tego nie bierz. Jak kto ma takie maślane łapy, to lepiej niech piłkę kopie.

- Oj, ciociu, ciociu, ja przecież gram w kosza. To jest piłka ręczna. Jak mi ciocia nie da przepisu na tani i szybki tort, to wezmę przepis z tej starej książki i na pewno mi się nie uda.

- Gabriela! On ci się nie uda i tak.

- Więc niech mi ciocia da tani przepis. Przynajmniej produktów mniej się zmarnuje.

- Tak – powiedziała ciotka. -To brzmi rozsądnie. No dobrze, więc słuchaj. Kostka margaryny…

- Już piszę, już. Kostka margaryny…

- Cztery łyżki mleka, cztery łyżki kakao…

- Ciociu, skąd ja wezmę kakao, przecież tego nigdzie dostać nie można.

- Stoi tam u was w szafce nad zlewem, wysuszone na kamień. Będzie w sam raz. Pisz dalej. Półtorej szklanki cukru…

- Tak…

- Włożyć do garnka i raz zagotować. Ma zabulgotać, jasne?

- Jasne. Ale co ma zabulgotać?

- Wszystkie produkty, włożone do garnka.

- Razem mają zabulgotać?

- Razem. Potem trzeba to ostudzić i dodać jedno żółtko.

- A co z białkiem?

- Boże, daj mi cierpliwość. Gabrielo, białko należy oddzielić od żółtka i wlać do miseczki.

- Aha. Co się ciocia gniewa, ciociu, ja naprawdę chcę być dobrą gospodynią.

- Hm! Dobrze. Pisz dalej. Odlać z masy pół szklanki…

- Czego pół szklanki?

- Tej masy! Po upieczeniu posmarujesz nią tort.

- Aha.

- Do masy w garnku dodać trzy żółtka…

- A białka do miski.

- Szybko się uczysz.

- A widzi ciocia. Chcieć to móc.

- Dalej – półtorej szklanki mąki, proszek do pieczenia, skórkę otartą z cytryny. Wymieszać, dodać pianę z tamtych czterech białek. Znowu wymieszać, i wlać do formy.

- Co tak ciocia głos zniżyła?

-Bo to już koniec. Koniec przepisu. I obleciał mnie strach, że podpalisz dom.

- No, to jeszcze zobaczymy. To pa, ciociu, dziękuję za przepis i zadzwonię, jak upiekę.

- Gabrysiu, dziecko kochane…

- Tak?

- Błagam cię, uważaj na siebie.

- Ciociu, spokojnie. Postanowiłam być kobieca. I dlatego wszystko się uda. Wszystko!

 

Pieczenie tortu Gabriela zaczęła od wyszorowania kuchennego stołu. Następnie wyrzuciła z kuchni wszystkie siostry i zamknęła się od wewnątrz na klucz. Potem przygotowała garnek i wszystkie potrzebne produkty, wreszcie, zerkając co chwila w przepis, przystąpiła do czynności właściwej. Roztopiła w garnku produkty opisane w pierwszej części recepty i z napięciem czekała, co będzie dalej. W tym momencie rozległo się pukanie do drzwi, więc wrzasnęła:

- Nie przeszkadzać! – i energicznie pomajtała łyżką w ciemnej pachnącej masie. Na jej powierzchni ukazał się bąbelek i Gabrysia zastanowiła się, czy należy go uznać za zwiastuna rychłego zabulgotania całości, czy też jest to wynik przemieszczenia się masy pod łyżką. Za drzwiami głos Idy wywrzaskiwał coś o telefonie.

- Cicho! Nie ma mnie! – krzyknęła Gabrysia nerwowo, bo ujrzała drugi bąbelek, a za nim dwa następne – małe, ale niewątpliwe. Czy to już? Czy jeszcze nie? Dylemat stawał się coraz poważniejszy. Masa od spodu podejrzanie posykiwała, bąbelków przybywało, lecz nie słychać było żadnego odgłosu. – Chyba zadzwonię do ciotki – powiedziała Gabriela do bąbelków. A wtedy z głębi czekoladowej masy wypłynął jeden gigantyczny bąbel i wszystko razem w sposób niewątpliwy zabulgotało. Gabriela zdjęła garnek z ognia i triumfalnie zaniosła go na parapet otwartego okna, żeby masa wystygła. Po czym zajęła się ubijaniem piany, czerpiąc niezwykłą satysfakcję z faktu, że mimo wszystko nie przypaliła garnka. Po kwadransie starannej pracy wszystkie składniki zostały połączone, a proszek do pieczenia, starannie przebadany pod kątem podobieństwa do sody oczyszczonej, wsypany został do ciasta. Można było teraz wlać je do formy. Tak, ale gdzie była forma? „Wiedziałam, że coś nawali” – tak wyglądała pierwsza myśl Gabrieli. W rzeczy samej, w całym domu nie było tortownicy. Były formy do babek, keksów i cwibaków, ale żadna z nich nie wchodziła w rachubę, gdyż Gabriela miała zupełnie inne wyobrażenie o swoim wypieku. Miał to być tort. Okrągły i duży. „No i co teraz? – pomyślała z przygnębieniem. – Sekundę, Gaba, nie bądź babą, jakieś wyjście się znajdzie. Pożyczymy tortownicę od sąsiadów”. Umyła ręce i poszła po prośbie. Uważając, by nie pomylić dzwonków i nie trafić przypadkiem na panią Szczepańską, nacisnęła guzik przy nazwisku „Gadomscy”. Państwo Gadomscy byli to cisi staruszkowie, mieszkający gdzieś w głębiach wspólnego z panią Szczepańską wewnętrznego korytarza. Kiedy otwarły się drzwi i pani Gadomska stanęła w progu, Gabrysia zrozumiała, że jej misja niekoniecznie musi zakończyć się powodzeniem. Staruszka nic bowiem nie słyszała – kręciła tylko nerwowo guziczkiem aparatu słuchowego.

 - Czy mogłabym pożyczyć od pani tortownicę? – spytała Gabriela głosem tubalnym, ale bez rezultatu, ponieważ aparat słuchowy sąsiadki wciąż nie działał. Jednocześnie w głębi wewnętrznego hallu, na wprost wejścia, otworzyły się drzwi pokoju pani Szczepańskiej i ona sama dostojnym krokiem przeszła ku mieszczącej się po lewej stronie drzwi wejściowych niedużej spiżarni. Podczas gdy Gabrysia ponowiła próbę porozumienia się z panią Gadomska, pani Szczepańską pozorowała mozolne otwieranie kłódki, by wreszcie powiedzieć w przestrzeń:

- Ja mam tortownicę.

Gabrysia osłupiała, uszczypnęła się w rękę i uzyskawszy przekonanie, że nie śpi, powiedziała słabo:

- O, dziękuję. – Na co pani Szczepańską błyskawicznie poradziła sobie z kłódką i zapuściwszy dłoń w głąb spiżarni, wydobyła stamtąd solidną, nieco tylko przyrdzewiałą, najwyraźniej przedwojenną, okrągłą formę.”

 

Taka to była ciekawa sytuacja! A teraz podaję Wam jeszcze szczegółową sprawdzoną przeze mnie instrukcję. 

W garnku o grubym dnie rozpuścić masło, dodając mleko, kakao i cukier. Podgrzewać na wolnym ogniu, cały czas mieszając, aż pojawią się liczne pęcherzyki powietrza świadczące, że masa wrze. Masę ostudzić, a następnie dodać 1 żółtko. Pół szklanki masy odlać (będzie ona potrzebna do posmarowania gotowego ciasta). Do garnka wsypać mąkę, dodać 3 żółtka, skórkę cytrynową, proszek do pieczenia, rodzynki i wszystko dokładnie wymieszać. Białka ubić na sztywną pianę i delikatnie połączyć z ciastem. Murzynka można piec w różnych foremkach, ja jednak zazwyczaj korzystam z okrągłej formy o średnicy 22 cm. Do takiej foremki, wysmarowanej masłem i wysypanej bułką tartą, wlewam ciasto i piekę ok. 40 minut w 200 stopniach. Kiedy ciasto jest jeszcze ciepłe, smaruję je pozostałą masą (na ciepłym cieście masa lepiej daje się rozprowadzić).

Jak pisze w „Łasuchu Literackim” pani Małgorzata, murzynek jest świetnym tematem do wariacji. Można go przełożyć konfiturą, kremem lub bitą śmietaną. Można też zamiast rodzynek wrzucić orzechy, suszone śliwki, migdały itp. Cudne smaki na niestety chłodne już wieczory.

 

Smacznego!

 


Kasia

 


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz