Kasia:
Tym razem wybrałam się do teatru z mamami. Był to prezent w podziękowaniu za
pomoc w przeprowadzce. Wybrałam „Kotkę na rozpalonym blaszanym dachu” w
ukochanym Teatrze Polskim. Wszyscy byli zadowoleni!
Małgosia:
Tennessee Williams to jeden z najbardziej znanych dramatopisarzy amerykańskich.
Rozkwit jego twórczości zaczyna się od „Szklanej menażerii” z 1945 roku, by
potem wybuchnąć talentem w „Tramwaju zwanym pożądaniem” i „Kotce…”
Kasia:
Spektakl to wizja Kuby Kowalskiego na temat sztuki Tennessee Williamsa z 1955
roku. Została ona jednak uwspółcześniona. Czułam, się, jakbym oglądała kilka
odcinków popularnego serialu, czytała plotkarski portal, a także – dzięki
wprowadzeniu roli księdza – uczestniczyła w rekolekcjach.
Małgosia:
U Wiliamsa, w warstwie tekstowej, jest i Freud, i Czechow. Czy spektakl nie
stracił tego oryginalnego brzmienia, bazując na współczesnych kontekstach?
Kasia:
Z pozoru prosta fabuła: Zamożny właściciel ziemski Harvey – nazywany Tatulkiem-
obchodzi urodziny. Z tej okazji odwiedzają go synowie – Brick i Gooper z
rodzinami. Głowa rodziny ma raka. Gooper i jego żona Mae czekają na śmierć ojca
i spadek, Brick, były gwiazdor futbolu i alkoholik, jest uwikłany w związek z
Maggie. Mamuśka udaje, że wszystko jest w porządku i postanawia zorganizować
huczne urodziny farmera. Sprawa nie jest jednak prosta….
Małgosia:
Idealna rodzinka do psychoanalizy! Czy spektakl odsłania intymne cechy wnętrza
ludzkiego?
Kasia:
Każda z postaci jest bardzo wyrazista i wnosi w spektakl coś nowego. Brick (w
tej roli Michał Kaleta) to niespełniony piłkarz, alkoholik, który boryka się
ze swoją tożsamością seksualną. Kaleta gra oszczędnie, czasem tylko szeptem,
idealnie odwzorowuje letarg alkoholowy, obojętność wobec rodziny, pustkę i
samotność. Tytułowa
kotka to rewelacyjna Ewa Szumska. Na scenie gra całą sobą. Jest nadzwyczaj
kobieca, ponętna. Nieszczęśliwa, niespełniona, sfrustrowana ciągłymi
tajemnicami.
Małgosia:
Ta sztuka wymaga pewnej erotyki, nawet w odcieniach obsesji, patologii.
Kasia:
Mojej mamie do gustu najbardziej przypadła Mea – Barbara Prokopowicz.
Przerysowany obraz matki, która cała życie poświęciła swoim dzieciom. Jej
monolog o porodzie, który jest jej największą życiową przyjemnością to aktorski
majstersztyk.
Małgosia:
Każda z postaci przeżywa swój osobisty dramat. Za to kochamy dramaty Wiliamsa.
Nie ma ról słabiej napisanych, ważniejszych i mniej ważnych. Aktor staje przed
zadaniem opowiedzenia swojej historii, ale dodaje ładunek do dramatu całej
grupy osób.
Kasia:
Nigdy nie zawodzi mnie starsze pokolenie aktorów Teatru Polskiego. Wojciech
Kalwat – rewelacyjny Tatulek – mocny, oschły, trochę „sprośny”, ale kiedy
trzeba próbujący zrozumieć swojego – upojonego alkoholem – syna. W rolę jego
naiwnej, jako jedynej wierzącej w zdrowie męża żony, wcieliła się Teresa
Kwiatkowska. Zdecydowanie to kobieta z krwi i kości.
Małgosia:
„Staram się uchwycić prawdziwy sens doświadczenia grupy osób, owo ciemne,
migotliwe, efemeryczne, pod presją namiętności! – wzajemne oddziaływanie na siebie
żywych istot ludzkich w naładowanej elektrycznością chmurze przeżywanego przez
nich wspólnie kryzysu” – powiedział Williams.
Kasia:
Najmniej wyrazista postać to dla mnie Gooper – Jakub Papuga. Nie mam tu na
myśli gry aktorskiej, po prostu sama postać najmniej zapadła mi w pamięć. Muszę
wspomnieć jeszcze o postaci dodatkowej – księdzu, w którego wcielił się Andrzej
Szubski. Między poszczególnymi scenami próbował przedstawić, opowiedzieć,
zainspirować do dyskusji na temat prawdy. Trochę jak na kazaniu, rekolekcjach,
trochę jak w kabarecie. Jego postać w pewnym momencie znalazła się też w samym
centrum wydarzeń. To ciekawy zabieg.
Małgosia:
Mówiłaś coś o koncercie życzeń?
Kasia:
Każdy z aktorów miał swoje dodatkowe 5 minut, śpiewając (podczas urodzinowego
koncertu) piosenkę z dedykacją dla Tatulka. Margaret – „Być kobietą”, Gooper –
rockową, ironiczną wersję „Cudownych rodziców mam”, Mamuśka „ Dziś są Twoje
urodziny”. Mea – improwizację o narodzinach nowego życia.
Małgosia:
Czy nie jest to zbyt nachalne nawiązanie do współczesności…
Kasia:
Scenografia mnie zachwyciła. Mnóstwo poduszek ustawionych pod sam sufit,
tworzących konstrukcję, na którą bohaterowie wchodzą, a kiedy trzeba spadają z
niej. Po prawej łóżko – miejsce dla alkoholika Bricka- wokół mnóstwo butelek.
Nie zabrakło też urodzinowego tortu, który – jak w dobrym filmie – służył
przede wszystkim do wyładowania złości.
Małgosia:
Czy kostiumy korespondowały z tak przygotowaną sceną?
Kasia:
Katarzyna Stochalska (scenografia i kostiumy) ubrała bohaterów w stroje z lat
50. ubiegłego stulecia przetworzone nieznacznie przez najnowsze rewizje
projektantów mody. Sukienki w groszki, fantazyjne fryzury, kowbojskie buty. W
kulminacyjnym momencie spektaklu Tatulek „paradował” w kaszmirowym szlafroku. W
niczym nie odczułam jednak przesady.
Małgosia:
Czy twórcy nie drwią trochę z amerykańskiego południa? Z umierającego
milionera, plantacji bawełny?
Kasia:
Najważniejsze jest, że polski widz nie miał wrażenia, że akcja jest „typowo
amerykańska”. Kuba Kowalski spektakl wykreował w taki sposób, że na scenie widz
mógł przejrzeć się jak w lustrze. Wszędzie są bowiem rodziny, które skrywają
swoje tajemnice i które oszukują siebie i innych….
Małgosia:
To takie przedstawienie, i dawne, i współczesne, i polskie, i amerykańskie. Nie
za dużo jak na jeden spektakl?
Kasia:
Spektakl nie ocenia nikogo, nie wychodzimy z przekonaniem, że wszystko
skończyło się szczęśliwie. Na pewno jednak zmusza do refleksji. To uniwersalna
opowieść o namiętnościach, żądzach i bezwstydności. Dałabym 5!
Bardzo się cieszę Kasiu,że mogłam tam z Tobą być. Piękna recenzja cudownego przedstawienia!
OdpowiedzUsuń