Zobaczyłam nowego „Znachora” i napiszę tak: jestem w stanie wytrzymać powtórki „Znachora” Hoffmana zawsze i wszędzie, a trzeba przyznać, że było ich w TV zawsze wiele, ale nie poczuję tego samego sentymentu do wersji Netflixa.
Niby widzimy tu bogatszą wersję opowieści, rozbudowany wątek chirurga i męża Wilczura, rozbudowany wątek Marysi, która planuje studia, obserwujemy czarny charakter - Dobranieckiego, jest coś dla wielbicieli zmysłowości - sceny seksu i natury - panoramy polskiej wsi, jest bogata jak na Netflixa scenografia i kostiumy, ale…
Jakoś w pewnym momencie brakuje tego, co było traktowane dotąd jako szmirowate… Pozbawiono widza rodziny Prokopa i rzekomego fatum na jego rodzinie, ściętych róż z ogrodu Czyńskich, rzuconych pod nogi Marysi, siwej grzywki młodego hrabiego po powrocie ze Szwajcarii, w końcu sceny w sądzie wymyślonej przez Hoffmana: „Szanowni Państwo, Wysoki Sądzie, to jest profesor Rafał Wilczur”.
Historia jest solidnie zagrana, L. Lichota (Wilczur) i A. Szymańczyk (Zocha) stworzyli dobrą parę aktorską. Rola Zochy, młynarzowej jest jedynym, z nowych wątków, udanym pomysłem, choć nie wiadomo czy realnym i wiarygodnym. Szkoda nam B. Dykiel i jej rubasznej Soni.
Jerzy
Bińczycki jest jednak dla mnie niedościgniony.
Najbardziej
brakowało mi muzyki Piotra Marczewskiego ze „Znachora” 1981, tak samo
niepokojącej, co ilustracyjnej. Melodia pozytywki przewijała się przez cały
film - nadawała klimat retro tej historii i budowała napięcie w chwilach
nawrotów pamięci bohatera.
Doceniam
wysiłek Netflixa, historia Dołęgi - Mostowicza genialna, trudno się nie skusić,
ale…
Doceniam
próbę, ale konkurencja z Hoffmanem jest zawsze bardzo trudna…
Małgosia
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz