poniedziałek, 4 lutego 2019

Wzruszające „Opowieści zimowe” w Teatrze Muzycznym


W minioną niedzielę za oknem naprawdę padał śnieg… Był to więc idealny czas, by obejrzeć „Opowieści zimowe” w Teatrze Muzycznym.

Kobietę, graną przez Edytę Krzemień, poznajemy właśnie gdy „dookoła pada śnieg; teraz grudzień, teraz śnieg”. Właśnie kończy się jej ponad dwuletni związek z mężczyzną, z którym łączył ją „radosny śmiech, bliskość, że aż strach”. Do kobiety jednak nie do końca to dociera, szuka mężczyzny, ale gdy spotyka go na ulicy czuje się zmieszana, ma świadomość, że nie chce zaczynać od nowa („Proszę, nie zatrzymuj się, nie witajmy się”).

Jednak cały czas wspomina – spotkania, wspólne plany – „Bardzo bym chciała znów przeżyć te dni (...) kiedy miłość była w nas”. W smutku i rozpaczy ucieka, szuka miejsc, w których łatwiej zapomnieć o przeszłości. Zatapia się w książkach: „te historie, te postaci... mówię sobie, że jestem jedną z nich, (...) w jednej chwili znika ten szary świat”.

Na ustach naszej bohaterki pojawia się uśmiech, gdy dociera do listów miłosnych swojej babci. Rozpaczliwie śpiewa: „Być kochaną pragnę, chcę; Czy ktoś zechce kochać mnie?” Krzemień idealnie potrafiła oddać emocje zabłąkanej, błąkającej się zranionej kobiety. Utwór ten zresztą powtórzyła na bis.

Jednak serce wciąż nie dawało kobiecie odpocząć od tego, co ją łączyło dawniej z ukochanym. W snach wciąż żyje przeszłością: „W tym śnie ty byłeś tam, ja i ty i zniknął cały ból”. Realne sny i ból stający się trudny do zniesienia, prowadzi nawet do myśli samobójstwie. Nawet rzeka wołała: „Chodź tu do mnie, wnet poczujesz ulgę”. Tu nastąpił moment kulminacyjny, widzowie odetchnęli dopiero, gdy Krzemień wyśpiewała: „Muszę trochę ochłonąć”. „Stworzyć znów nowy świat, zacząć wszystko od nowa”.


Podsumowując - cały spektakl „Opowieści zimowe” był zbiorem piosenek opowiadających bardzo smutną historię kobiety cierpiącej po rozstaniu z mężczyzną. Usłyszałam dziesięć sentymentalnych utworów, które w 1991 roku skomponował Maury Yeston, autor znanych musicali: „Upiora” czy „Nine”.

Edyta Krzemień zaprezentowała się w najlepszym, najbardziej profesjonalnym i wysmakowanym wydaniu. Słychać było w jej głosie ogromną naturalność, która z jednej strony absolutnie hipnotyzowała, a z drugiej - wzbudziła podziw nad tak wielkim i tak wspaniale pielęgnowanym talentem.


Zresztą jeżeli za spektaklem Teatru Muzycznego stoi Piotr Deptuch i Janusz Kruciński, a główną gwiazdą jest właśnie Edyta Krzemień, mogłam być pewna, że to będzie przemyślane widowisko. Na scenie pojawiła się również tancerka Zofia Grażyńska, która w zamyśle miała być „alter ego” bohaterki. Dodawała jeszcze większej subtelności i klimatu.

To było dla mnie zupełnie inne przeżycie w Teatrze Muzycznym. Minimalizm na scenie - trzyosobowa orkiestra, dwie kobiety, parkowa ławka, zaledwie kilka przedmiotów wyciąganych z walizki, w tle multimedialne projekcje. To była godzina wzruszeń i pięknego głosu Krzemień, której jestem fanką od lat.



Kolejne zaskoczenie, dobrze spędzony czas.

Kasia


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz