Do
kina na ten film poszłam z kilku względów – reżyserka Kinga Dębska, która urzekła
mnie już swoim filmem „Moje córki krowy”, jedna z ulubionych aktorek – Kinga Preis
i interesująca interpretacja piosenki „Jeszcze w zielone gramy” Darii Zawiałow.
Nie zawiodłam się.
Niespodziewane
odejście męża i wyjazd córki na zagraniczne studia, rujnują uporządkowane życie Natalii (Kinga Preis),
Mirek (Marcin Dorociński) - po wyjściu z więzienia (w którym znalazł się przez
swoją dziewczynę za wyłudzanie kredytów) zastaje puste mieszkanie, a synek,
który motywował go do zmiany, okazał się kłamstwem. Klara (Roma Gąsiorowska) –
uzależniona emocjonalnie od swojego ojca, za którego czuje się odpowiedzialna
po śmierci matki, szuka pomocy u psychologa i Agnieszka (Edyta Olszówka) – kochanka
profesora polonistyki, która po jego śmierci nie ma nawet prawa uczestniczyć w
pogrzebie. Jest jeszcze „perełka” – Janula (Małgorzata Gorol), która po
namiętnej nocy już nigdy nie spotyka swojego kochanka. Wszyscy spotykają jednak
na swojej drodze ludzi (i zwierzęta!), które dają nadzieję na to, że trudne
początki nieraz prowadzą do odnalezienia prawdziwych uczuć i autentycznych
więzi, a w życiu zawsze jest jakiś plan B.
Kinga
Preis – mój pewniak – to aktorka przez duże A. Jej dojrzałość i świadomość swojej
nietypowej urody idealnie pasowały do roli Natalii, nauczycielki muzyki, niespełnionej artystki. Wielkim zaskoczeniem była dla mnie Edyta Olszówka, która po
kilku słabszych rolach powróciła w kreacji prawdziwej, pokazując cały wachlarz
emocji – od namiętności, po rozpacz, histerię, obojętność.
Dębska
ma talent do łączenia komedii z dramatem, śmiechu z płaczem. Jest to tak
naprawdę film psychologiczny, ale o kilka zabawnych fragmentów zadbał
niesamowity Marcin Dorociński i jego… pies o uroczym imieniu Kotlet.
Mankamentem
filmu jest jednak jego długość. Seans trwa niecałe 85 minut i sprawia wrażenie
urwanego w momencie, kiedy zaczyna się dziać, kiedy chciałam dowiedzieć się o
bohaterach czegoś więcej. Owszem, na koniec każdego wątku jest puenta, ale ma
się wrażenie, że w nikłym stopniu wynika ona z ekranowych wydarzeń. Bo tych
było na nią zwyczajnie za mało. Może jednak tak miało być, by widz wyszedł z
kina z poczuciem niedosytu, by mógł sam dopowiedzieć sobie dalsze losy niektórych
bohaterów?
Jeden
z krytyków nazwał ten film amerykańskim określeniem
„feel-good movie”, czyli takim, który poprawia samopoczucie, który robi widzowi dobrze. Ja miałam doskonały
humor prze cały dzień.
I ta piosenka...
„Przez kolejne grudnie, maje
Człowiek goni jak szalony
A za nami pozostaje
Sto okazji przegapionych
Ktoś wytyka nam co chwilę
W mróz czy w upał, w zimie, w lecie
Szans nie dostrzeżonych tyle
I ktoś rację ma, lecz przecież
Jeszcze w zielone gramy, jeszcze nie umieramy
Jeszcze któregoś rana odbijemy się od ściany
Jeszcze wiosenne deszcze obudzą ruń zieloną
Jeszcze zimowe śmiecie na ogniskach wiosny spłoną
Jeszcze w zielone gramy, jeszcze wzrok nam się pali
Jeszcze się nam pokłonią ci, co palcem wygrażali
My możemy być w kłopocie, ale na rozpaczy dnie
Jeszcze nie, długo nie
Więc nie martwmy się, bo w końcu
Nie nam jednym się nie klei
Ważne, by choć raz w miesiącu
Mieć dyktando u nadziei
Żeby w serca kajeciku
Po literkach zanotować
I powtarzać sobie cicho
Takie prościuteńkie słowa…”
(słowa Wojciech Młynarski)
Polecam!
Kasia
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz