Nadrabiam zaległości filmowe i obejrzałam „Słodki koniec dnia” J. Borcucha, film świadomie aktualny.
Obejrzałam,
bo Janda, bo Borcuch, bo Toskania, bo poezja, ale wcale mnie ten film nie
uspokoił, raczej wywołał gęsią skórkę. My Europejczycy, zdaniem twórców filmu,
wychowani na kanonach piękna, dobra, prawdy, nie jesteśmy gotowi na asymilację
z odmiennością. Palimy na stosie Giordano Bruno raz na rok… Każdą inność
uważamy za podejrzaną, każde wolne słowo
za zdradę, każdy wolnościowy zamiar za warty śledztwa. Smutne dziedzictwo Sofoklesów, Fidiaszów
i Homerów.
Dominującym
elementem filmu jest kontrast pomiędzy pięknem i spokojem obrazu, towarzyszącą
mu muzyką a powagą problematyki. Mamy
rybacką przystań, uliczki włoskiego miasta, wzgórza Toskanii, ale i klatkę
artysty na głównym placu Volterry, w którą dosłownie i w przenośni zamknięta
jest główna bohaterka, Maria Linde, poetka, której bezkompromisowe poglądy są
nie do zaakceptowania dla społeczności miasta. Zniewolenie w świecie konwenansów, barier jest kosztem
nagrody jaką otrzymała. Ona nie czuje się autorytetem moralnym, a społeczeństwo
chciałoby ją w tej roli widzieć.
Janda
jest bardziej aktorsko sobą, niż by
się w pierwszej chwili wydawało. Niech
nikogo nie zmyli grzywka. Ale chyba Borcuch pozwolił na skojarzenia z innymi
jej rolami, na papierosy i okulary. Jeżeli film traktuje także o pasji życia,
to Krystyna Janda z jej licznym
doświadczeniem, obyciem i pędem życia jest świetnym wyborem.
Wiersz
Jarosława Mikołajewskiego wybrany do filmu jako wiersz bohaterki jest tematem
na zupełnie inny wpis.
Małgosia
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz