poniedziałek, 30 stycznia 2017

Co z tą prawdą? – „Kotka na rozpalonym blaszanym dachu” w Teatrze Polskim

 Kasia: Tym razem wybrałam się do teatru z mamami. Był to prezent w podziękowaniu za pomoc w przeprowadzce. Wybrałam „Kotkę na rozpalonym blaszanym dachu” w ukochanym Teatrze Polskim. Wszyscy byli zadowoleni!

Małgosia: Tennessee Williams to jeden z najbardziej znanych dramatopisarzy amerykańskich. Rozkwit jego twórczości zaczyna się od „Szklanej menażerii” z 1945 roku, by potem wybuchnąć talentem w „Tramwaju zwanym pożądaniem” i „Kotce…”

Kasia: Spektakl to wizja Kuby Kowalskiego na temat sztuki Tennessee Williamsa z 1955 roku. Została ona jednak uwspółcześniona. Czułam, się, jakbym oglądała kilka odcinków popularnego serialu, czytała plotkarski portal, a także – dzięki wprowadzeniu roli księdza – uczestniczyła w rekolekcjach.

Małgosia: U Wiliamsa, w warstwie tekstowej, jest i Freud, i Czechow. Czy spektakl nie stracił tego oryginalnego brzmienia, bazując na współczesnych kontekstach?

Kasia: Z pozoru prosta fabuła: Zamożny właściciel ziemski Harvey – nazywany Tatulkiem- obchodzi urodziny. Z tej okazji odwiedzają go synowie – Brick i Gooper z rodzinami. Głowa rodziny ma raka. Gooper i jego żona Mae czekają na śmierć ojca i spadek, Brick, były gwiazdor futbolu i alkoholik, jest uwikłany w związek z Maggie. Mamuśka udaje, że wszystko jest w porządku i postanawia zorganizować huczne urodziny farmera. Sprawa nie jest jednak prosta….

Małgosia: Idealna rodzinka do psychoanalizy! Czy spektakl odsłania intymne cechy wnętrza ludzkiego?

Kasia: Każda z postaci jest bardzo wyrazista i wnosi w spektakl coś nowego. Brick (w tej roli Michał Kaleta) to niespełniony piłkarz, alkoholik, który boryka się ze swoją tożsamością seksualną. Kaleta gra oszczędnie, czasem tylko szeptem, idealnie odwzorowuje letarg alkoholowy, obojętność wobec rodziny, pustkę i samotność. Tytułowa kotka to rewelacyjna Ewa Szumska. Na scenie gra całą sobą. Jest nadzwyczaj kobieca, ponętna. Nieszczęśliwa, niespełniona, sfrustrowana ciągłymi tajemnicami.



Małgosia: Ta sztuka wymaga pewnej erotyki, nawet w odcieniach obsesji, patologii.

Kasia: Mojej mamie do gustu najbardziej przypadła Mea – Barbara Prokopowicz. Przerysowany obraz matki, która cała życie poświęciła swoim dzieciom. Jej monolog o porodzie, który jest jej największą życiową przyjemnością to aktorski majstersztyk.

Małgosia: Każda z postaci przeżywa swój osobisty dramat. Za to kochamy dramaty Wiliamsa. Nie ma ról słabiej napisanych, ważniejszych i mniej ważnych. Aktor staje przed zadaniem opowiedzenia swojej historii, ale dodaje ładunek do dramatu całej grupy osób.



Kasia: Nigdy nie zawodzi mnie starsze pokolenie aktorów Teatru Polskiego. Wojciech Kalwat – rewelacyjny Tatulek – mocny, oschły, trochę „sprośny”, ale kiedy trzeba próbujący zrozumieć swojego – upojonego alkoholem – syna. W rolę jego naiwnej, jako jedynej wierzącej w zdrowie męża żony, wcieliła się Teresa Kwiatkowska. Zdecydowanie to kobieta z krwi i kości.

Małgosia: „Staram się uchwycić prawdziwy sens doświadczenia grupy osób, owo ciemne, migotliwe, efemeryczne, pod presją namiętności! – wzajemne oddziaływanie na siebie żywych istot ludzkich w naładowanej elektrycznością chmurze przeżywanego przez nich wspólnie kryzysu” – powiedział Williams.

Kasia: Najmniej wyrazista postać to dla mnie Gooper – Jakub Papuga. Nie mam tu na myśli gry aktorskiej, po prostu sama postać najmniej zapadła mi w pamięć. Muszę wspomnieć jeszcze o postaci dodatkowej – księdzu, w którego wcielił się Andrzej Szubski. Między poszczególnymi scenami próbował przedstawić, opowiedzieć, zainspirować do dyskusji na temat prawdy. Trochę jak na kazaniu, rekolekcjach, trochę jak w kabarecie. Jego postać w pewnym momencie znalazła się też w samym centrum wydarzeń. To ciekawy zabieg.

Małgosia: Mówiłaś coś o koncercie życzeń?

Kasia: Każdy z aktorów miał swoje dodatkowe 5 minut, śpiewając (podczas urodzinowego koncertu) piosenkę z dedykacją dla Tatulka. Margaret – „Być kobietą”, Gooper – rockową, ironiczną wersję „Cudownych rodziców mam”, Mamuśka „ Dziś są Twoje urodziny”. Mea – improwizację o narodzinach nowego życia.

Małgosia: Czy nie jest to zbyt nachalne nawiązanie do współczesności…

Kasia: Scenografia mnie zachwyciła. Mnóstwo poduszek ustawionych pod sam sufit, tworzących konstrukcję, na którą bohaterowie wchodzą, a kiedy trzeba spadają z niej. Po prawej łóżko – miejsce dla alkoholika Bricka- wokół mnóstwo butelek. Nie zabrakło też urodzinowego tortu, który – jak w dobrym filmie – służył przede wszystkim do wyładowania złości.



Małgosia: Czy kostiumy korespondowały z tak przygotowaną sceną?

Kasia: Katarzyna Stochalska (scenografia i kostiumy) ubrała bohaterów w stroje z lat 50. ubiegłego stulecia przetworzone nieznacznie przez najnowsze rewizje projektantów mody. Sukienki w groszki, fantazyjne fryzury, kowbojskie buty. W kulminacyjnym momencie spektaklu Tatulek „paradował” w kaszmirowym szlafroku. W niczym nie odczułam jednak przesady.



Małgosia: Czy twórcy nie drwią trochę z amerykańskiego południa? Z umierającego milionera, plantacji bawełny?

Kasia: Najważniejsze jest, że polski widz nie miał wrażenia, że akcja jest „typowo amerykańska”. Kuba Kowalski spektakl wykreował w taki sposób, że na scenie widz mógł przejrzeć się jak w lustrze. Wszędzie są bowiem rodziny, które skrywają swoje tajemnice i które oszukują siebie i innych….

Małgosia: To takie przedstawienie, i dawne, i współczesne, i polskie, i amerykańskie. Nie za dużo jak na jeden spektakl?

Kasia: Spektakl nie ocenia nikogo, nie wychodzimy z przekonaniem, że wszystko skończyło się szczęśliwie. Na pewno jednak zmusza do refleksji. To uniwersalna opowieść o namiętnościach, żądzach i bezwstydności. Dałabym 5!









1 komentarz:

  1. Bardzo się cieszę Kasiu,że mogłam tam z Tobą być. Piękna recenzja cudownego przedstawienia!

    OdpowiedzUsuń