„Lot nad kukułczym gniazdem” to dla większości przede wszystkim filmowy klasyk z 1975 z kultową rolą Jacka Nicholsona i Louise Fletcher. Dla Teatru Nowego to nie nowy tytuł. Od 1993 roku przez wiele lat „Lot” był przecież jednym z najlepiej sprzedających się przedstawień teatru, a kreacja Jerzego Andrzejewskiego na długo zostawała w pamięci. 30 lat później reżyserii podjęła się Maja Kleczewska.
I
zrobiła coś co sprawia, że do teatru warto chodzić. Inaczej, po
swojemu, zaskakująco. W końcu nie chodzi o to, by za każdym razem oglądać to
samo, ale o to, by wiercić widzowi w głowie i by ten poczuł całą paletę uczuć –
smutek, wzruszenie, złość, żal, radość.
Po
pierwsze rewelacyjna scenografia Zbigniewa Libery oraz efekty świetlne i
dźwiękowe. Oddzielenie sceny od widowni przezroczystą ścianą teoretycznie pozwoliło
złapać dystans. Pomyślałam sobie, że przecież problemy te są daleko ode mnie,
jestem bezpieczna, zdrowa, wolna. Jednak z każdą minutą czułam, że jestem tam
bliżej, a szklana szyba pęka, znika, co zresztą stało się w ostatniej scenie. Momentami
miałam wrażenie, że oglądam film, a nawet w nim uczestniczę. Czy pojawiająca
się na scenie alpaka nie była czasem próbą dezorientacji widza? Czy większość nie
zadała sobie pytania o to, czy mu się nie przewidziało, czy naprawdę to się
zdarzyło? Co tu się do cholery dzieje?
Po
drugie aktorzy. McMurphy w nowej interpretacji to kobieta. Dlaczego? Bo nie
chodzi o płeć, chodzi o „człowieczeństwo”. W końcu w tej postaci Kesey Ken
(autor książki, od której wszystko się zaczęło) przemycił do szpitala nadzieję.
Dał ludziom uśmiech, zrozumienie, godność.
Cała
obsada: Daniela Popławska (Patricia
McMurphy), Janusz Grenda (Wódz Bromden), Antonina Choroszy (Siostra Ratched), Łukasz
Chrzuszcz (Cheswick), Filip Frątczak (Dale Harding), Bartosz Włodarczyk (Billy
Bibbit), Tomasz Mycan (Martini), Gabriela Frycz (Doktor Spivey), Oliwia Nazimek
(Siostra Flinn), Paweł Binkowski (Ruckly), Andrzej Lajborek (Pułkownik
Matterson), Jan Romanowski (Candy Starr), Olga Lisiecka (Pielęgniarka Vik), Maria
Bruni (Pielęgniarka Vera), Malina Goehs (Pielęgniarka Turckle) zasługuje na
piątkę z plusem. Weszli w rolę, czuli problem całym sobą, naprawdę stali się
pacjentami szpitala psychiatrycznego.
Co
ważne spektakl nie należał wyłącznie do Popławskiej i Choroszy. Postacie: Dale’a
Hardinga, Billy’ego Bibbita, Cheswicka i Martiniego są tak samo istotne. Pokazują
bowiem, że system potrafi zniewolić, zabrać wszystko, a przede wszystkim wiarę,
że coś może się zmienić. Ich codzienność to bowiem zastraszenie, wmawianie winy,
agresja tłumaczona dobrem pacjenta. I strach przed ostatecznym – labotomią.
Kilkadziesiąt
lat temu Michel Foucault napisał studium postaw wobec chorób psychicznych, czyli
„Historię szaleństwa w dobie klasycyzmu”. Postulował w nim przede wszystkim
zmianę poglądów na to, jak leczyć zaburzenia psychiczne. Teoretycznie przeszliśmy
tę długą drogę, od trepanacji czaszek i krępowania łańcuchami - do komfortowych
szpitali i leczenia farmakologicznego. Efektem ubocznym tych rozważań było zaś
stwierdzenie, że tak naprawdę - to nikt nie jest normalny. Każdy z nas w jakimś
stopniu odbiega przecież od „idealnego” wzorca normalności - i można
powiedzieć, że jest troszkę szaleńcem. W przedstawieniu Nowego widać to
doskonale, bo, czy jesteśmy pewni, kto był większym szaleńcem – pacjent,
pielęgniarka, lekarz, a może my? Czy to bowiem nie tak, że każda skrajność w
poglądach, wierze, przekonaniach i brak kompromisów prowadzi do tragedii? Nie
bez powodu Patricia po wejściu na oddział zadała kluczowe pytanie: „Kto tu jest
główny wariat?”, które to rozpoczęło relację miedzy pacjentami. No właśnie kto?
Wszyscy! I każdy z ludzi zasługuje na to, by go szanować i nie zabierać… nadziei.
„Świat
szaleje, świat kuleje
Co
będziemy tańczyć jutro?
Hopla!
Człowiek
truje się i śmieje
Raczej
smutno
Hopla!
Jeszcze
żyła nam nie pęka
Nie
drży głowa ani ręka
Hopla!
Ktoś
tam gada coś ze sceny!
Odpowiemy:
hopla, żyjemy!
Bierzemy
się z życiem za bary
Tak
minie rok lub dwa
Na
dłużej nie starcza nam pary
A potem jak Bóg da!”
(tekst
– Jerzy Satanowski)
Niesamowite emocje spotkały widzów po owacjach dla aktorów. Paweł Binkowski (wcielający się w rolę Ruckleya) obchodził 40 – lecie pracy artystycznej. Była laudacja, Brązowy Medal „Zasłużony Kulturze Gloria Artis” i wiele ciepłych słów. Ja zwróciłam uwagę jednak na coś innego. Na to, że Binkowski nie potrafił wyjść z roli. On nadal był pacjentem oszołomionym tym, co się wokół dzieje. Wielokrotnie czytałam w różnych wywiadach o kilkugodzinnym wychodzeniu przez aktorów z roli. Miałam w końcu okazję zobaczyć to naprawdę. Widziałam po prostu prawdziwy teatr. Cieszę się, że jest on częścią mojego życia.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz