Kasia:
Dawno nie miałam takich mieszanych uczuć po jakimś filmie. Po „La la land”
oczekiwałam wiele. Liczba przyznanych nagród i oscarowych nominacji nakręcała
atmosferę.
Małgosia:
Pamiętasz ubiegłoroczne ferie? Dwa obejrzane filmy, dwa strzały w dziesiątkę.
Tak, też nie wiem, co myśleć…
Kasia:
Film Damien Chazelle to połączenie kilku gatunków. Musical, komedia
romantyczna, trochę nawet melodramat. Pozornie to historia miłosna Sebastiana
(Ryan Gosling) i Mii (Emma Stone), których zbliżyły do siebie… marzenia.
Małgosia:
Właśnie, ja nie czułam tej historii miłosnej, ona powstała dopiero w żalu za
niespełnionym, nieutrzymanym uczuciu (sekwencja końcowa).
Kasia:
Dziewczyna marząca o aktorstwie i niespełniony pianista jazzowy… Wszystko
zaczęło się psuć w momencie, kiedy wydawało się, że ich plany i aspiracje się
spełniają.
Małgosia:
Jazz…. Dla mnie ten fim był o jazzie, w hołdzie wielkim artystom jazzowym,
dusznym klubom, muzyce na żywo… Ten motyw się obronił. Podziw zbudza zwłaszcza
Ryan Gosling, który specjalnie na potrzeby filmu nauczył się grać na
fortepianie! Ale…..
Kasia:
Otwarcie filmu w ogóle mnie nie przekonało. Na zatłoczonej autostradzie setka
statystów tańczy, podskakuje na dachach aut i śpiewa o kolejnym słonecznym dniu
wypełnionym marzeniami o karierze w Fabryce Snów. Wydało mi się to takie…
„kiczowate”. Za dużo porządku, równości. Na szczęście dalej było lepiej.
Małgosia: A dla mnie ten początek był fenomenalny, zapowiadał wiele, zapowiadał klimat
„Parasolek z Cherbourga”, filmów muzycznych lat 50., właśnie tych, do których
tęskniła bohaterka, mijając hale filmowe. O co chodzi? Chodzi o ten
jednocześnie absurdalny, jednocześnie piękny moment, kiedy rzeczywistość miasta
zamienia się w rozśpiewaną bajkę, z aut wychodzą kierowcy i tańczą wspólnie na
autostradzie Los Angeles. To, dla prześmiewców filmów muzycznych jest powód do
drwiny, dla wielbicieli gatunku kwintesencja filmu muzycznego. Sekwencja
początkowa to jak klasyczne wejście do filmu muzycznego – głos miasta.
Kasia:
Film całymi garściami czerpie z klasyki kina. Wiele scen nawiązuje do
„Casablanci” (choćby klub Sebastina nazywa się „Seb’s”, w „Casablance „Rick’s”)
Recenzenci (np. Jacek Sczerba z GW) wskazują też na inne aluzje: Mia z pękiem
balonów, w Paryżu jest niczym Audrey Hepburn w „Zabawnej buzi” (1957) Stanleya
Donena. Finałowy taniec w sekwencji alternatywnej wersji życia bohaterów
czerpie z popisów Gene’a Kelly’ego w „Amerykaninie w Paryżu” (1951) Vincente
Minnellego... Chazelle ironicznie nawiązuje nawet do samego siebie. W jego
„Whiplash” (2014) nagrodzony Oscarem J.K. Simmons był profesorem katującym
jazzowego perkusistę. Tym razem gra właściciela knajpy, który jazzu nie znosi.
Małgosia:
I tego jest zdecydowanie za dużo. Twórcy kochają film muzyczny, w to wierzę,
ale nowy film jest przesycony nawiązaniami i cytatami.
Kasia:
Zdecydowanie podobały mi się trzy rzeczy: po pierwsze sukienki Mii. Lekkie,
podkreślające kobiecość, zachwycające. Po drugie momenty zatrzymania akcji w
czasie, cofnięcia, retrospekcje, końcowy moment pokazania dwóch wersji życia
Mii – z Gregiem lub Sebastianem. W końcu zakończenie – nie zawsze wszytko
kończy się tak, jak się tego spodziewamy. Nasi głowni bohaterowie – marzyciele
- za bardzo chyba skupili się na realizacji swoich planów, zapominając o
uczuciu, jakie między nimi było.
Małgosia:
Nie czuję rozpaczy spowodowanej ich rozstaniem, oni dali sobie wystarczająco
wiele w tym danym momencie, także wolności, z której skorzystali.
Kasia:
Ciekawe jest też to, że Mia trzykrotnie trafia do knajpy, w której gra
Sebastian. Nie mamy pewności, czy wszystko. co oglądamy między tymi knajpianymi
odsłonami wydarzyło się naprawdę, czy może jest wytworem czyjejś wyobraźni. Co
wydarzyło się naprawdę?
Małgosia:
Powraca ten klimat bajki, marzenia, wspomnienia, snu. W tym śnie wszystko jest
dozwolone. Nawet to, że Mia oglądała Sebastiana na yotube i korzysta z
najnowszego smartfona. Ta powtórzona kompozycja to jak sygnał od losu.
Kasia:
Powiedzieć, że to zły film to grzech. To film, który obejrzałam z
przyjemnością, mimo nieudanego, moim zdaniem, początku. Jednak nie zachwycił
mnie aż tak, jak się tego spodziewałam.
Małgosia:
„La la land” z jednej strony to miła opowieść, z drugiej to niestety kolejny film o
marzeniach. Nie brakuje nutki humoru, gorzkiej prawdy o show biznesie,
urokliwych duetów taneczno-wolalnych. Muzyka się wybroniła, moim zdaniem.
Aktorstwo, choć dość intensywne (Emma Stone), nie jest na miarę Oskara.
Kasia:
Czy nie byłyśmy za surowe?
Małgosia:
Chazelle na pewno zafundował widzów ładny muzyczny obraz Hollywood. Jednym
spodoba się to bardziej, innym mniej.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz