Jeżeli jest okazja zobaczyć Wielkich, to się tej szansy nie marnuje. a w tym wypadku skład Grabowscy, Peszek, Frycz (zastąpiony przez Bogdana Słomińskiego) był okazją na spotkanie z mistrzowskim aktorstwem.
Słynny dramat polegający m.in. na sporach 4 muzyków/muzykologów o istotę sztuki to w istocie partytura do wolności improwizacyjnej. Każdy z aktorów ma swoje 5 minut na scenie i każda para w tej konfiguracji prowadzi ze sobą dyskusję i realizuje zadanie aktorskie. Trzeba być indywidualistą i jednocześnie partnerem stuprocentowym, by zagrać w „Kwartecie”
Dla mnie doświadczenie podwójne. Spotkanie z aktorstwem nietuzinkowym, aktorstwem autorytetów, ale i doświadczenie obserwacji spektaklu po latach od premiery (1991), kiedy to kondycja aktorska staje się osłabiona, ale i ucho, i oko doświadczonego aktora bardziej wyostrzone. Panowie zdali test znakomicie, improwizując do woli, naigrywając się z samych siebie i wchodząc w kontakt z publicznością. Było masę nawiązań do współczesności, wiele żartów z aktorstwa w ogóle i próba zdefiniowanie muzyki.
W
jednej z początkowych scen aktorzy wystukują rytm na przygotowanych krzesełkach
i cała sztuka jest rytmiczna poprzez powtarzalność historii, sposób mówienia,
układy akrobatyczne (uproszczone dla aktora 60+).
Najwyraźniej
zapisał się w mojej głowie Mikołaj Grabowski (jednocześnie reżyser), bardzo
podobny do siebie sprzed lat,
perfekcyjny w swej roli a jednocześnie skory do improwizacji i niebojący się
„utknięć”, „potknięć’.
W
czasach seriali, sitcomów i ścianek (oj, pośmiali się z Ferdka Andrzeja Grabowskiego) te 70 minut z
aktorstwem słowa, gestu, napięcia było ożywczym prądem., wzmocnieniem, kontaktem
z kunsztem i talentem.
Małgosia
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz