Stali czytelnicy bloga zauważyli zapewne, że moje teatralne recenzje są zazwyczaj przychylne i skupiające się na pozytywnych aspektach spektaklu. Sama wizyta w teatrze jest dla mnie czasem wyjątkowym, czuję wdzięczność, że moja praca pomaga mi po części w realizowaniu teatralnej fascynacji. Tym razem obejrzałam „Kilka dziewczyn. Some girl(s)” – jeden z najnowszych spektakli Teatru Nowego. Gdy koleżanka po trwającym nieco ponad godzinę spektaklu zapytała, czy mi się podobał, odpowiedziałam, że… jeszcze nie wiem.
Fabuła tekstu Neil Labute skupia się wokół
mężczyzny, który krótko przed planowanym ślubem postanawia spotkać się ze swoimi byłymi partnerkami. Po co? Wydawałoby się, by zamknąć dawne sprawy, wyjaśnić
nieporozumienia, przeprosić lub zostać przeproszonym. Okazuje się jednak, że
spotkaniom tym mają towarzyszyć kamery, bohater traktuje spotkania jako
eksperyment, formę autopromocji, psychologiczną grę.
Mężczyzna (nie padło jego imię) to postać złożona. Kilka razy
zwodzi widza – nie wiemy czy gra przed kobietą, czy rzeczywiście targają nim
emocje. Płynnie przechodził między rolami szalonego artysty, skrzywdzonego w
młodych latach chłopca i nieco ironicznego lowelasa, by stać się w końcu osobą,
która bez skrupułów wykorzystuje sytuację do medialnego lansu. Debiut Adama
Machalicy w TN uważam za udany, ale czuć jednak, że to początki jego aktorskiej
(z wielkim potencjałem) drogi.
Cztery
kobiety głównego bohatera: Lindsay (Antonina Choroszy), Bobbie (Olga Lisiecka),
Tyler (Malina Goehs) i pierwsza miłość (Maria Bruni) to symbole czterech
zupełnie różnych historii, choć łączy je jedno – zostały skrzywdzone przez
bohatera. Trochę zbudowane na stereotypach – zaniedbanej kury domowej,
wyzwolonej seksualnie famme fatale i dojrzałej ustawionej kobiety, dla której młody
mężczyzna był formą rozgrywki w nudnym już małżeńskim życiu. Pierwszą kochankę
bohater zostawił bez słowa dla innej kobiety, drugą wykorzystywał seksualnie w
stanach upojenia alkoholowego i przedawkowania leków, od trzeciej uciekł bez
słowa pierwszym lepszym pociągiem, a czwartej – swojej potencjalnej przyszłej
żonie pozwolił dowiedzieć się o swoim ,,castingu na kobietę życia’’. Jednak to
one pokazały, że wyszły z tego obronną ręką, wprowadziły bohatera w
dyskomfort, potrafiły zawstydzić, zdenerwować…
Dobrym pomysłem było dołączenie do skromnej scenografii
multimedialnego elementu, czyli ekranu, na którym można było oglądać obrazy
rejestrowane kamerą głównego bohatera w trakcie rozmów z, jak twierdzi
,,najważniejszymi kobietami jego życia’’. Zbliżenia na twarz, poszczególne
części ciała, detale dopełniały obraz poszczególnych postaci. To właśnie te
nagrywki dodały wyjątkowego klimatu do całości spektaklu. Uzewnętrzniały
sztukę, dla której mężczyzna oddawał życie, tworząc jednocześnie filmy, będące
dowodami jego winy.
„Kilka dziewczyn” to tylko z pozoru komedia. To raczej przestroga
przed beznamiętnym dążeniem każdego człowieka do sukcesu, budowania swojego
egoizmu i zapominania o drugiej osobie, która też ma swoje emocje. Podany w
nieco humorystycznej wersji spektakl wywołuje u widzów uczucie „dyskomfortu”,
które bardzo w teatrze lubię.
Moim zdaniem to spektakl z potencjałem, któremu zabrakło nieco dynamiki, dopracowania zakończenia. Nie uważam jednak, że był to stracony czas, wręcz przeciwnie.
Kasia
zdjęcia Jakub Wittchen - Teatr Nowy
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz