niedziela, 8 marca 2020

„Parasite” - komedia z tragicznym zakończeniem


Małgosia: Zaczyna się jak lekka komedia, kończy jak antyczna tragedia…
Kasia: „Parasite”!

Małgosia: Tak, dość ciekawe doświadczenie… Historia wydaje się tyle prawdopodobna, co nie prawdopodobna. Zbieg okoliczności sprawia, że ktoś zostaje korepetytorem, jego siostra terapeutką, ojciec kierowcą, matka gospodynią. Wydaje się, że wystarczy włożyć garnitur, by  pasować. Dopasowanie jednak nie jest do końca możliwe, zresztą można być w tej hierarchii jeszcze niżej niż rodzina Kim ze slamsów, można żyć w piwnicy i z momentem pojawienia się kolejnych bohaterów rozszerzamy szczeble społeczne.

Kasia: Kto jest tytułowym parasite, rodzina Kim, czy rodzina Park, infantylna, materialna, zimna. Wydaje się jakby nowobogaccy byli  wiecznie wystraszeni, zalęknieni swoimi frustracjami. „Płacimy ci ekstra, jesteś w pracy!” -to lęk przed wyśmianiem i pozostawieniem.

Małgosia: Piszą krytycy, że to film o nierównościach społecznych. Tak, ale nie oszczędza nikogo. Każdy z bohaterów ma swoją poważną jak i groteskową twarz. Pan Park raz jest chłodnym biznesmanem, raz Indianinem na przyjęciu. Pan Kim raz pompatycznym ojcem wznoszącym toast za pracodawcę, raz wściekłym bandyta ściągającym swoje ofiary po schodach do piwnicy. Nikt tu nie jest nikim prawdziwym.

Kasia: Ten karaluch właśnie się buntuje… a jego jeszcze podlejszy w hierarchii towarzysz doprowadza do sceny finałowej, pełnej krwi, szekspirowskich sztyletów i pomyłek…

Małgosia: To było ciekawe doświadczenie, ten rodzaj narracji, języka i aktorstwa. Dla nas Europejczyków jakby śmieszny, cudaczny, przez to odległy, paraboliczny.



Kasia: Rodzina Kim zaskakuje możliwością przemiany. Kiedy są w swoim mieszkaniu mamy do czynienia z koreańską wersją rodziny Kiepskich z polskiego serialu – brak pracy, większych perspektyw, ale na piwo zawsze znajdzie się czas i pieniądze…

Małgosia: Śledziłam symetryczne ujęcia. Pełne zieleni okno tarasowe Parków i szyba sutereny, przez którą widać nieco gorszy świat.

Kasia: To film, który działa na zmysły – było mi duszno w suterenie i piwnicy, wyobrażałam sobie smród podczas ulewy i awarii kanalizacji.
Dużą rolę odgrywała „komórka”, narzędzie mistyfikacji, śledztwa, zbierania dowodów. Dopiero na końcu reżyser nas zaskakuje, bo kontakt między ukrywającym się ojcem a synem następuje dzięki alfabetowi Morse’a.



Małgosia: I nie bardzo mogę uwierzyć w to zakończenie, surrealistyczne, bajkowe… 

Kasia: Końcówka filmu w ogóle dzieje się tak szybko, nagle. Zaskoczenie – owszem, ale czasami miałam wrażenie absurdu.

Małgosia: Na pewno to film, który warto obejrzeć, jest inny, ma drugie dno.

Kasia: Mnie chyba bardziej jednak zachwycił „Joker”…

Małgosia: No cóż, takie są właśnie Oscary…

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz